Miałem dobrą pracę, dużo pieniędzy, żadnych zobowiązań... To nie tak miało wyglądać. Zupełnie nie tak [WYWIAD]

Urodziłem się w Damaszku w 1986 r. Skończyłem już 27 lat. Kiedyś miałem dobrą pracę, dom i niezłe perspektywy na przyszłość. Dziś nie mogę nawet wrócić do własnego kraju, bo mnie zabiją. A tam, w Syrii, zostawiłem wszystko. Wszystko! (...) Chcesz wiedzieć, co widziałem w Aleppo? Powiem ci. Powiem ci, co tam widziałem - opowieść Majeda Hallaka, Syryjczyka.

Już ponad milion Syryjczyków opuściło swój kraj, uciekając przed wojną domową. Tylko od początku roku liczba uchodźców wzrosła niemal dwukrotnie. Aż połowę uchodźców stanowią dzieci. "Z milionem uchodźców, milionami osób przesiedlonych i tysiącami osób codziennie przekraczających granice, Syria podąża w kierunku absolutnej katastrofy" - napisał na początku marca wysoki komisarz ONZ ds. uchodźców Antonio Guterres.

27-letni Majed Hallak jest tylko jednym z tego miliona i jego historia jest tylko jedną z milionów podobnych. Majed to nie jest jego prawdziwe imię, ale nie ujawni swojej tożsamości, bo reżim prezydenta Syrii Baszara al-Asada nie zapomniał o nim i ciągle go ściga.

Joanna Berendt, Gazeta.pl: Nie chciałeś, żebym zadzwoniła do ciebie na komórkę. Myślałam, że mogą cię podsłuchać tylko wtedy, gdy rozmawiasz z kimś z Syrii.

Majed Hallak*: Niby tak, ale i tak muszę być ostrożny. W Egipcie, gdzie tymczasowo przebywam, sytuacja też nie jest stabilna i moje rozmowy mogą zostać podsłuchane, a informacje na ich temat przekazane. Reżim Asada stara się śledzić losy tych, którzy w przeszłości go krytykowali. I jeżeli odnotują, że tamci nie zarzucili działalności opozycyjnej, płaci za to ich rodzina. Ktoś zostanie aresztowany, ktoś zabity... Staram się więc chronić swoją rodzinę. Dlatego rozmawiamy na Skypie i dlatego poprosiłem cię, abyś nie używała mojego prawdziwego imienia*.

Wróćmy więc do początku. Kiedy opuściłeś Syrię?

- Dokładnie 17 miesięcy temu. Musiałem uciekać, bo brałem udział w demonstracjach antyreżimowych. Przez pewien czas uchodziło mi to na sucho. W końcu jednak złapali mnie i wsadzili do aresztu. To było w maju 2011 r. Wyszedłem po 15 dniach.

Co się działo w ciągu tych 15 dni?

- Właśnie nic się nie działo. Moja rodzina miała pewne znajomości w kręgach zbliżonych do władzy. Kuzyn wstawił się za mną u znajomego generała. Wypuścili mnie bez problemu.

Miałeś szczęście.

- Tym razem tak. Potem przez jakiś czas żyłem jakby nigdy nic. Dalej pracowałem, dalej organizowałem demonstracje przeciwko prezydentowi. Wszystko było w porządku do momentu, w którym wyjechałem na kolejne szkolenie do Bejrutu. Wróciłem po niecałym tygodniu. Zastałem dom rodzinny z wybitymi szybami, poprzewracanymi meblami. Kompletna dewastacja. Na szczęście, kiedy policja zrobiła nalot, nikogo nie było. Znów mnie szukali i tym razem wyglądało to poważnie. Znałem już podobne historie - policja nie robi nalotu na dom, jeżeli chce tylko z tobą porozmawiać.

Jak dowiedzieli się, że nadal byłeś zaangażowany w organizację antyrządowych demonstracji?

- Reżim wszędzie ma szpiegów, a ja już byłem na ich czarnej liście, więc mnie obserwowali. Potem okazało się, że udało im się zrobić mi zdjęcia w trakcie demonstracji, na której starliśmy się z policją.

Miałem też kilka tajemniczych telefonów. Za pierwszym razem zadzwonił do mnie jakiś mężczyzna i mówi: "O, wiesz, jestem znajomym twojego znajomego... Podobno organizujesz jakieś demo. Chcę pomóc". Ja byłem jednak ostrożny. Przy trzecim takim telefonie miałem już pewność, że to agent wywiadu. I powiedziałem mu, że wiem, kim jest. Wpadł w jakąś furię. "Potnę cię! Zabiję!" - tak krzyczał.

Wiesz, ci ludzie to wariaci, większość z nich jest naprawdę głupia... Ale nie rzucają słów na wiatr. Więc po tym, jak zrobili nalot na mój dom rodzinny, ukryłem się.

Gdzie?

- Przez miesiąc ukrywałem się w domach różnych znajomych, kuzyna albo siostry w Damaszku. Nie chodziłem do pracy. W trakcie jednej z rozmów z przełożoną usłyszałem, że policja mnie szuka i że rząd wie, że byłem w Libanie, by spotkać się z innymi opozycjonistami. Miałem dokumenty na to, że byłem niby zaproszony na szkolenie przez zaprzyjaźnioną firmę. Usłyszałem, że na razie mogę w firmie dalej pracować, ale jeżeli policja mnie złapie, to mnie zabije. I moi przełożeni nie zdążą nic zrobić. Wtedy postanowiłem uciec z kraju.

Najpierw pojechałem do Libanu, tam, w Bejrucie, wziąłem udział w jeszcze kilku demonstracjach, ukrywałem się m.in. u mojej obecnej narzeczonej Heleny - też jest z Syrii, choć urodziła się w Niemczech. Wkrótce znów musiałem się pakować, bo syryjski wywiad zaczął mnie namierzać. Uciekłem więc do Jordanii. Tam przez 40 dni mieszkałem u znajomego z Niemiec i w czasie, jak czekałem na wizę do Abu Dhabi, pracowałem u niego na farmie.

Potem pojechałem do Dubaju. Tam pracowałem dla jednej firmy, ale niedługo potem musiałem wyjechać, bo skończyła mi się wiza. Tym razem do Egiptu, gdzie spędziłem kilka tygodni z Heleną. A jak dostałem świeżą wizę, wróciłem do Dubaju, bo przynajmniej miałem tam jakąś pracę. Ale po powrocie okazało się, że przygotowano dla mnie nową, bardzo niekorzystną umowę. Nie wiem dlaczego. Chyba dlatego, że jestem Syryjczykiem. Nie podpisałem jej i znów musiałem opuścić Emiraty. Tym razem pojechałem do Turcji, gdzie zaangażowałem się w pomoc uchodźcom z Syrii. Jest tam wiele obozów i tysiące, tysiące ludzi bez domu, desperacko potrzebujących pomocy.

Jak im pomagałeś?

- Współpracowałem z organizacją humanitarną i nawiązywałem relacje z działaczami w Austrii czy Niemczech, którzy zbierali dla nas pieniądze. My staraliśmy się dostarczać uchodźcom produkty pierwszej potrzeby - materace, pościel, jedzenie... Mieliśmy z tym sporo problemów, bo turecki rząd w pewnym momencie zabronił nam wstępu na tereny obozów. Bo niby byliśmy z Niemiec czy coś... Sam nie wiem, o co im chodziło. Spotykaliśmy się więc z uchodźcami na zewnątrz, kiedy wychodzili z obozów.

W Turcji spędziłem cztery miesiące. Potem dołączyła do mnie Helena i wyjechaliśmy do Jordanii. Wciąż pracowałem z uchodźcami, których jest tam jeszcze więcej niż w Turcji i z których większość koczuje przy granicy, bo obozy dopiero się budują. Potem wróciłem do Kairu. Przez kilka miesięcy nie miałem pracy. Uczyłem się więc niemieckiego, nawiązałem luźną współpracę z kilkoma NGO-sami, pomagałem przy pisaniu raportów na temat sytuacji syryjskich uchodźców.

Ale nie robiłem nic większego aż do ostatniego grudnia. Wtedy wraz z grupą międzynarodowych działaczy postanowiliśmy dostać się do Aleppo - tam w Syrii toczą się jedne z najcięższych walk między siłami reżimu a Wolną Armią Syryjską (FSA).

Przedostaliście się pewnie przez turecką granicę.

- Tak. Granica z Turcją opanowana jest przez FSA, nie ma tam sił reżimu, więc nie było ryzyka, że nas złapią. Tak dotarliśmy do Aleppo. I to, co tam zobaczyliśmy, zmroziło nas. W tym mieście nie ma życia. Zostali w nim tylko ludzie, którzy nie mają pieniędzy, by uciec. Oni plus działacze FSA.

Jeden z chłopaków, którzy ze mną przyjechali do Aleppo, jest fotografem i chciał zrobić fotoreportaż na temat wojowników Wolnej Armii Syryjskiej. Pytaliśmy ich, co robili przed rewolucją. Część studiowała na uniwersytetach, część prowadziła własne firmy i mieli kupę pieniędzy, inni byli zupełnie biedni. Miałaś tam cały przekrój społeczny.

Normalne życie jest tam w ogóle możliwe?

- Powiem ci, co zobaczyliśmy w Aleppo. O godz. 16-17 to miasto kompletnie zamiera. Ludzie po tej godzinie pod żadnym pozorem nie opuszczają swoich domów. A przed tą godziną na ulicach zobaczysz pojedyncze osoby, które przemykają do sklepów po jedzenie i wodę. I nie są to bynajmniej rodzinne zakupy. Zadanie polega na tym, aby jak najszybciej dotrzeć do sklepu, znaleźć niezbędne produkty, i jak najprędzej wrócić do domu. Sklepów też niewiele zostało, bo większość albo została zniszczona w czasie bombardowań, albo ich właściciele uciekli z miasta.

Po tej sferze życia, która polegała na tym, że chodziło się na zakupy po ubrania czy do fryzjera albo kosmetyczki, nie ma już śladu. Zapomnij o spacerach, uprawianiu sportu, spotkaniach na mieście. Nie ma chodzenia do szkoły, na zajęcia na uniwersytet.

Połowa Aleppo opanowana jest przez siły reżimu, a druga - przez FSA. I co kilka godzin przez miasto przechodzi seria bombardowań. Jeżeli w Aleppo nie walczysz po którejś ze stron, to wegetujesz. Nie robisz planów w stylu w weekend odwiedzimy rodziców albo w czerwcu zrobimy sobie wakacje. Żyjesz z dnia na dzień.

Jaki jest stan ducha tych ludzi? Wypatrują szybkiego rozwiązania konfliktu czy są już kompletnie zrezygnowani?

- Oni nie wierzą prawie nikomu. Na nikogo nie liczą. Nie budzą się z nadzieją, że oto z odsieczą nadchodzi wojsko USA, siły Unii czy pomoc ONZ... Wszystkie swoje siły skupiają na tym - i tylko i wyłącznie na tym - aby przeżyć.

Wierzą chociaż w FSA?

- FSA ma spore poparcie wśród Syryjczyków. Ale też nie wszystkich. Tak jak ci mówiłem, coraz bardziej ewidentne staje się, że Wolna Armia Syryjska walczy nie o interes obywateli, ale czyjś inny. Coraz bardziej wpływowi w strukturach Armii stają się islamiści. Ludzie boją się, że po obaleniu Asada, islamiści stworzą islamskie państwo - z wprowadzeniem szariatu włącznie. Większość Syryjczyków wcale tego nie chce.

Mnie się wydaje, że po tym, jak upadnie reżim, Syria nie zazna stabilizacji przez jeszcze przynajmniej 10 lat.

Gdyby ktoś ci powiedział te dwa lata temu, kiedy rewolucja dopiero się zaczynała, że tak to właśnie będzie wyglądać, co byś sobie pomyślał?

- Nie wiem... Chyba... Chyba bym się roześmiał! Bo to, co się dzieje od kilkunastu miesięcy, nawet dziś wydaje mi się niewyobrażalne. Co dopiero wtedy... Codziennie w Syrii giną dzieci, kolejne tysiące decydują się na tułaczkę i bezdomność tylko po to, aby uciec przed bombardowaniami. To nie tak miało wyglądać. Zupełnie nie tak...

Czasami sam już nie wiem, czy w ogóle popieram FSA. Myślę sobie, że to całe cierpienie jest przez nich. Potem przypominam sobie, że muszę ich popierać, bo oni nie mają już innego wyjścia. Bo muszą skończyć to, co zostało rozpoczęte także przeze mnie. I że to nie oni leżą u źródła tego wielkiego cierpienia, ale reżim. Często, często muszę sobie o tym przypominać.

Pamiętasz atmosferę, która towarzyszyła wam na początku rewolucji?

- Tak strasznie dużo zmieniło się od tamtego czasu... Czasami dziwię się, czemu w ogóle przystąpiłem do rewolucji. Moje życie było sielanką. Miałem dobrą pracę, dużo pieniędzy, żadnych zobowiązań... Kiedy jednak rozpoczęły się te demonstracje, coś się we mnie obudziło. Coś we mnie nie zgadzało się na to, że ludzie, którzy otwarcie wyrażali sprzeciw wobec władzy, znikali albo ginęli.

A do czasu arabskiej wiosny nawet nie interesowałem się polityką! Dopiero powstania w Egipcie, Tunezji, Libii mnie - i podejrzewam masę innych osób - natchnęły. Kiedy demonstracje zaczynały przybierać na sile, wszyscy byliśmy podekscytowani. Myśleliśmy: "O! Teraz nasza kolej! Trzy, cztery miesiące i będziemy mieli wolną Syrię!". Wtedy ludzie wierzyli w coś większego niż oni sami. Demonstracje były szczere, odważne, pełne nadziei...

Dziś już zupełnie tak nie jest. Ci, którzy zostali na froncie, walczą albo o pieniądze, władzę czy wpływy dla innego kraju, albo po prostu nie mają innego wyjścia, bo i tak nie mogą opuścić ogarniętego wojną kraju. To bardzo skomplikowane.

Teraz mieszkam w Kairze i gdy wychodzę na miasto, na rogu każdej, każdej ulicy słyszę syryjski akcent. Tu jest mnóstwo młodych Syryjczyków. Uciekli albo przed bombardowaniami, albo przed pościgiem policji, albo czymś jeszcze innym. Życie milionów ludzi w ciągu zaledwie kilku miesięcy zmieniło się o 180 stopni. Koniec z nauką, pracą, rodziną... Jesteśmy straconym pokoleniem.

A do tego milion uchodźców, 70 tys. ofiar i drugie tyle zaginionych...

- Ludzie patrzą na te liczby i one są tak niewyobrażalne, że stają się abstrakcją. A za nimi stoją tragedie prawdziwych ludzi. Siedmiu moich przyjaciół zginęło w Syrii. I żadna z tych osób nie była nawet aktywnym działaczem FSA... Byli zwykłymi cywilami. Jedna osoba zginęła podczas bombardowania, kilka kolejnych od szrapneli.

To byli bliscy znajomi?

- Trójka z nich tak. Sąsiedzi, bardzo dobrze ich znałem. Zginęli w Damaszku. O ich śmierci dowiedziałem się z Facebooka. Tam najszybciej się takie wieści zawsze rozchodzą.

Niewyobrażalne. U nas na FB wymieniają się memami...

- Tak. Perspektywa na pewne rzeczy zmienia się łatwiej, niż byśmy chcieli. O ich śmierci dowiedziałem latem ostatniego roku. I wiesz, każdą śmierć opłakiwałem, ale każda kolejna też wydawała się mieć nieco mniejszy na mnie wpływ...

Nie zrozum mnie źle, nadal cierpiałem, ale reżim i wojna działają właśnie w ten sposób. Wiadomości napływające z każdym kolejnym miesiącem są coraz straszniejsze. Rośnie liczba aresztowanych, bezdomnych, zaginionych, zabitych. To cię uczy spodziewać się wszystkiego, absolutnie wszystkiego. I też pewnie oznacza, że człowiek staje się bardziej odporny albo mniej wrażliwy na pewne rzeczy...

Okrucieństwa wojny z czasem znieczulą każdego.

- U mnie znieczulenie zaczęło się ze śmiercią mojego ojca. Umarł pod koniec 2011 r., choć nie w wyniku walk. Kiedy dowiedziałem się, że on nie żyje, posypałem się. I chyba uświadomiłem sobie, że teraz wszystko może się zdarzyć. Dlatego wiadomości o śmierci kolejnych bliskich osób były mniej dotkliwe.

Mama powiedziała mi o śmierci ojca dopiero po dwóch dniach. W ciągu tego czasu próbowała razem z resztą rodziny załatwić u znajomych generałów, aby pozwolili mi wrócić chociaż na pogrzeb. Nie dało rady. Nie zgodzili się, powiedzieli, że jeżeli zdecyduję się przyjechać, to złapią mnie już na lotnisku lub przejściu granicznym. Kiedy więc do mnie zadzwoniła, usłyszałem, że mój ojciec nie żyje, a ja nie mogę nawet przyjechać na jego pogrzeb. Rozważałem, czy mimo wszystko nie zaryzykować powrotu, ale mama powiedziała mi, że to zbyt niebezpieczne, a nic nie zmieni tego, że ojciec nie żyje.

Nie mogę sobie tego nawet wyobrazić.

- To był straszny czas. Naprawdę, naprawdę smutny. Płakałem bez przerwy przez kilka dni. Nie byłem w stanie niczego zrobić.

Co się teraz dzieje z twoją rodziną?

- Mama i dwie siostry, z których starsza jest już zamężna i ma dwójkę małych dzieci, nadal są w Damaszku. Rozmawialiśmy o tym, by przeprowadzić ich wszystkich do Egiptu, aby w końcu byli bezpieczni. Tylko do tego potrzebne są pieniądze. Ja od miesięcy nie mogę znaleźć tu stałej pracy, nie zarabiam. A przeprowadzenie całych rodzin bez środków do życia nie wchodzi w grę. No i pozostaje jeszcze taka kwestia, że o ile moje siostry bardzo chcą opuścić Syrię, to mama już mniej. Jej matka, bracia i siostry nie mają zamiaru nigdzie wyjeżdżać, a moja mama ich nie opuści.

Jak wygląda sytuacja w Damaszku? Jest tak dramatyczna jak w Aleppo?

- To zależy od dzielnicy. Niektóre z obszarów opanowane są przez FSA, i to praktycznie zamknięte strefy wojny. W innych rejonach sytuacja bywa bliska normalności - w dzień można wyjść na zakupy, wieczorem na miasto... Ale to się szybko zmienia. Jednego dnia jest w porządku, drugiego - wszędzie porozstawiane są punkty kontrolne i nie można przejść kilku metrów bez wpadnięcia na żołnierzy reżimu. Innymi razami front walki między nimi a FSA przesuwa się do stref bezpieczeństwa. Te strefy bezpieczeństwa to fikcja.

Cała moja rodzina się boi. Wszyscy tam się boją. Nie da się niczego przewidzieć. Dziś jesteś bezpieczna w swoim domu, ale jutro nic nie uchroni cię przed bombardowaniem. Albo wypadkiem - zarówno reżim, jak i partyzanci korzystają ze starego lub przemyconego sprzętu wojskowego. Nie masz pojęcia, ile osób ginie, bo coś po prostu eksplodowało nie wtedy, gdy powinno.

 

Jak długo nie widziałeś swojej rodziny?

- Mamy od maja zeszłego roku. Po śmierci ojca kilka miesięcy prosiłem, by do mnie przyjechała. Ale ona się bała. Nie tylko o siebie, ale i o to, że doprowadzi do mnie szpiegów reżimu. W końcu Helenie udało się ją przekonać. Sióstr nie widziałem od 17 miesięcy - czyli od momentu, gdy uciekłem z Syrii.

Często rozmawiasz ze swoją rodziną?

- Jak najczęściej. Ze względów bezpieczeństwa głównie na Skypie, ale czasem muszę dzwonić na komórki, bo reżim wyłącza sieć internetową.

O czym rozmawiacie, gdy już możecie swobodnie mówić? Możliwe jest w ogóle poruszanie innych tematów poza wojną?

- No właśnie nie bardzo. Zazwyczaj rozmawiamy o ostatnich wiadomościach z frontu, o tym, co usłyszeliśmy od znajomych, ja pytam, co się dzieje u naszych sąsiadów, krewnych, czy nikomu nic się nie stało.

Jakie były ostatnie wieści?

- Mama opowiedziała o wielkiej łapance, jaką urządziła sobie policja na ulicach Damaszku. Zatrzymali ok. 500 osób, wszyscy mężczyźni, większość cywile. Zabrali ich w takie specjalne miejsce należące do służb, w którym następnie zastrzelili jakieś 20-30 osób. Reszta musiała się temu przyglądać, zanim ją wypuszczono. Uważamy, że ci zabici byli podejrzani o działalność opozycyjną.

Czego najbardziej ci brakuje z twojego starego życia?

- (długa pauza) Rodziców. Mojego domu.

Zanim musiałeś uciekać, dużo czasu razem spędzaliście? Byliście blisko związani?

- Nadal mieszkałem z nimi w jednym domu, ale... Nie, nie spędzałem z nimi dużo czasu. Jak byłem młodszy, rzeczywiście byłem blisko z ojcem. Pamiętam, że od czasu do czasu zabierał nas na wycieczki poza miasto, żebyśmy mogli spędzić razem więcej czasu. To było bardzo miłe. Ale jak dorosłem, nasze drogi zaczęły się rozchodzić. Zacząłem spędzać sporo czasu poza domem. Oddaliliśmy się od siebie.

Miałeś swoje życie, niezłą pracę...

- Pracowałem wtedy w dużej firmie handlowej. Byłem asystentem menedżera. Podlegała mi grupa ludzi, przygotowywałem raporty na temat rozwoju handlu w swojej działce. Firma wysyłała mnie na szkolenia do innych firm, czasem także za granicę. Inwestowali we mnie, rozwijałem się. Wiesz, świetlane perspektywy na przyszłość rysowały się same.

Moja praca była ważna, ale nie najważniejsza. Prowadziłem też dość intensywne życie poza nią. No i imprezy stanowiły bardzo dużą jego część... Oferta nocnego życia w Damaszku była naprawdę bogata i ja mocno z niej korzystałem. Restauracje, kawiarnie, bary, kluby, fajne dziewczyny... Często spałem poza domem, u przyjaciół, u dziewczyn... Tak, naprawdę sporo czasu poświęcałem wtedy na uganianie się za nimi! Jak dziś na to patrzę, wydaje mi się to dość płytkie. Moje życie wówczas sprowadzało się do pracy, imprez i dziewczyn.

Rodzice mieli ci to za złe?

- Pewnie tak. Trudno, żeby nie mieli. Czasem się denerwowali.

Kiedyś więc nie spędzałeś z nimi czasu, a dziś już nie możesz.

- (długo milczy) Tak, dziś już nie mogę. Więc, jeżeli zapytałabyś mnie, co bym zmienił, gdybym mógł cofnąć czas, to właśnie to. Byłbym bardziej odpowiedzialny i poświęcał więcej czasu mojemu ojcu i reszcie rodziny.

Dziś jesteś bardziej odpowiedzialny.

- Tak. Po tym, jak zdałem sobie sprawę, że moje życie nagle wywróciło się do góry nogami i nie ma już powrotu, byłem na siebie zły. Za to, że, kiedy mogłem, nie zrobiłem tylu rzeczy. W sprawie mojej rodziny, studiów, jakiegoś rozwoju osobistego. Dlatego dziś staram się skupiać się na rzeczach istotnych, które mogą coś zmienić, które przyniosą mi korzyść w przyszłości.

U znajomego w radiu uczę się edycji dźwięku. Mam nadzieję, że niedługo będę mógł dzięki temu znaleźć zajęcie w Bejrucie, bo Helena ma tam już pracę i za dwa miesiące moglibyśmy być znów w jednym miejscu. I może zaznać w końcu jakiejś stabilizacji. W tym roku planujemy też ślub.

Gratulacje! Gdzie się pobierzecie?

- W Niemczech. Moja rodzina oczywiście nie da rady tam dojechać. I to będzie bardzo skromna, kameralna ceremonia. Ale potem chcemy urządzić wesele w Bejrucie. I tam moja rodzina będzie mogła nas już odwiedzić, choć to przejście graniczne z Libanem staje się coraz bardziej niebezpieczne.

Myślisz, że kiedyś wrócisz do Syrii?

- W momencie, gdy sytuacja jakkolwiek się uspokoi, chcemy z Heleną tam wrócić. Najszybciej jak się da. Ciekawe tylko, jak będzie wyglądać sytuacja po tym, jak w końcu padnie Asad.

Tęsknisz za Syrią?

- Oczywiście. Wróciłbym tam, nawet gdybym mógł na stałe zamieszkać razem z Heleną w Niemczech. W Syrii spędziłem 25 lat swojego życia, jestem Syryjczykiem. Niemal wszystkie moje wspomnienia są związane z tym krajem. Wspomnienia o rodzinie, domu, przyjaciołach, szkole, pracy... O wszystkim. I tam to wszystko zostało.

Więcej o: