"Byliśmy trochę anarchistami. Chcieliśmy zdobyć wszystkie góry świata". Opowieść, która przeszła do legendy

- Wart obejrzenia, szczególnie w obliczu ostatniej tragedii polskich himalaistów. Daje do myślenia. Przybliża sens podejmowania trudnych decyzji w sytuacji bez wyjścia - piszą internauci. "Czekając na Joe" to niesamowita historia dwójki młodych Brytyjczyków, którzy w 1985 r. zdobyli peruwiańskie Siula Grande.

5 marca po raz pierwszy w historii cztery osoby stanęły zimą na ośmiotysięczniku Broad Peak. Na niezdobyty o tej porze roku szczyt wspięli się: 27-letni Tomasz Kowalski, 29-letni Adam Bielecki, 33-letni Artur Małek i 58-letni Maciej Berbeka. Małek i Bielecki szczęśliwie dotarli do bazy. Berbeka i Kowalski szli w tyle za nimi. I wciąż nie wracali. W końcu zostało tylko czekanie na cud. Nie udało się, dwójka Polaków została uznana za zmarłych. Ale cuda - jak udowadnia nieprawdopodobna historia sprzed blisko 30 lat - czasami się zdarzają.

"Chcieliśmy zdobyć wszystkie góry świata"

Był rok 1985. Dwóch brytyjskich alpinistów, młodych chłopaków, decyduje się wejść na peruwiański szczyt Siula Grande (6344 m n.p.m.). 25-letni Joe Simpson i 21-letni Simon Yates wybierają szlak od zachodniej strony. To droga, której wcześniej nie udało się pokonać nikomu innemu. Historię tego wejścia i zupełnie nieprawdopodobnego zejścia opowiedziano w książce i fabularyzowanym dokumencie "Touching the Void" (w polskim tłumaczeniu "Czekając na Joe").

Zobacz cały film "Czekając na Joe" (dzięki kinoplex.pl. Dystrybutor: Mayfly):

 

- Wspinamy się, bo to frajda. Byliśmy trochę anarchistami, trochę nieodpowiedzialni. Nie obchodził nas nikt i nic. Chcieliśmy zdobyć wszystkie góry świata. Świetna zabawa, czasem coś się schrzaniło i to nie była już zabawa - opowiadają bohaterowie filmu.

Na początku wszystko szło zgodnie z planem. Mężczyźni pokonali lodowiec u podnóża góry i rozpoczęli wspinaczkę. Mimo kłopotów udało się. Dotarli na szczyt. Z góry rozpościerał się niesamowity widok na pokryte śniegiem, peruwiańskie Andy. U podnóży szafirowe jezioro. - Nie za bardzo lubię szczyty. 80 procent wypadków zdarza się przy schodzeniu - powiedział wtedy jeden z Brytyjczyków. I miał rację. Prawdziwe problemy zaczęły się przy zejściu.

"Wszystko wymknęło się spod kontroli"

Joe i Simon ponownie wybrali zachodni szlak. - To było straszne. Pionowa ściana. 100-metrowe wyżłobienia. Wymknęło się nam to spod kontroli - wspominał później Simon. Śnieg i chmury sprawiały, że widoczność była bliska zeru. Brytyjczycy zabłądzili.

Było coraz gorzej. Zabrakło gazu, dzięki któremu alpiniści topili śnieg, by gasić pragnienie. Mężczyźni wciąż znajdowali się na wysokości 6 tys. metrów. Nagle pod Joe załamał się nawis śnieżny. Simpson spadł z wysokości kilku metrów, a przy upadku piszczel wbiła mu się w kość udową. Ból przy każdym ruchu. I pytanie: co teraz? Sytuacja jest ekstremalna. Jeśli nadal będą schodzić razem, najprawdopodobniej obaj zginą. Ale Simon nie chce iść sam, nie chce podjąć decyzji o zostawieniu Joe na pewną śmierć.

W końcu podjęli decyzję: Simon będzie spuszczał rannego Joe na linie. 100 metrów po pochyłym, zmrożonym zboczu. Później Joe zrobi stanowisko w śniegu i będzie czekał, aż Simon do niego dołączy. I znowu 100 metrów w dół. Plan był dobry, ale pojawił się nowy problem. Alpiniści mieli dwie 50-metrowe liny. Trzeba było je połączyć, a węzeł był duży i blokował się przy uprzęży Simona. Po każdych 50 metrach Joe musiał więc znajdować punkt oparcia, luzować linę i czekać, aż Simon ją przepnie, by ominąć węzeł.

Zaczęli. W pewnym momencie Joe bardzo obciążył linę. Simon był kilkadziesiąt metrów wyżej. Nie wiedział, co się stało, mężczyźni nie mieli ze sobą żadnego kontaktu. Nie widzieli się - było ciemno. Joe wciąż nie poluzowywał liny. Nie mógł tego zrobić, bo - jak się okazało - zbocze w tym miejscu kończyło się urwiskiem, o którym alpiniści nic nie wiedzieli. Joe wisiał nad przepaścią. - Wiedziałem, że to koniec. Czułem się kompletnie bezradny - mówił potem.

Simon nie wiedział, co się dzieje, naprężona przez Joe lina ściągała go w dół. W końcu sięgnął po scyzoryk i ją przeciął. - To była straszna noc. W głowie szalały mi myśli, co stało się z Joe. Byłem tak spragniony, że czułem zapach wody w śniegu - wspominał. Mężczyzna kontynuował zejście i w końcu dotarł do obozu rozbitego u podnóża szczytu.

Lodowa jaskinia i światło

Joe spadł z dużej wysokości, przełamał kruchą pokrywę lodu i wpadł do podlodowej jaskini. - Byłem zdumiony, że żyję - mówił. Wołał o pomoc, przeklinał, ale nikt nie mógł go usłyszeć. Był uwięziony. W końcu podjął dramatyczną decyzję: opuścił się na linie głębiej w ciemną szczelinę. Wiedział, że jeśli na dole nie natknie się na jakieś dno, jakiś korytarz, nie będzie już w stanie wrócić na górę i umrze w kompletnej samotności i ciemności.

Na dole był korytarz. I światło. Joe - mimo bólu - udało się wspiąć do otworu i wyjść z jaskini na zewnątrz. Trwało to kilka godzin. - Czułem, jak rusza mi się kość. Prawie zemdlałem - wspominał później. Do obozu było jednak daleko - 7 kilometrów. Joe nie miał jedzenia. Bolało tak bardzo, że Joe siedział i odpychał się zdrową nogą. Tylko tak mógł się poruszać. Po drodze mężczyzna natrafił na ogromny labirynt lodowych szczelin. Godzinami błądził. W pewnym momencie osunął się i spadł na nieośnieżone skały. Mijały dni.

"Wyglądał strasznie, prawie jak duch"

Simon był już wtedy w obozie. Opowiedział o wszystkim Richardowi - podróżnikowi, który przez cały czas był w bazie i pilnował rzeczy. Obaj uznali, że nie ma najmniejszej szansy, by Joe przeżył, ale Simon jak mógł, opóźniał moment opuszczenia obozu. Joe czołgał się trzy dni. Dotarł do obozu w noc poprzedzającą zaplanowany powrót Richarda i Simona. Śpiący koledzy cudem usłyszeli jego krzyk.

- Nie wierzyłem, że to może być istota ludzka. Człowiek nie mógłby czegoś takiego przeżyć i zjawić się przy namiocie - wspominał Richard. - Nie mogłem uwierzyć, nawet, jak go zobaczyłem. Wyglądał straszliwie, wyglądał prawie jak duch - opowiadał Simon.

Alpiniści wrócili do domu. Simon za przecięcie liny musiał zmierzyć się z falą krytyki środowiska - mimo że wcześniej nie zdecydował się zostawić kolegi i podjął ryzykowną decyzję o jego ratowaniu. Najgorliwszym obrońcą Simona był zresztą sam Joe. Zresztą, jedne z jego pierwszych słów po dotarciu do obozu brzmiały: "zrobiłbym to samo".

"Przekładając wszystko na język prawniczy, należałoby powiedzieć tak: Simon skazał swego partnera na śmierć i sam wykonał wyrok. Ten wyrok został co prawda uchylony, ale - nazwijmy to - przez Wyższą Instancję" - pisał Jan Olszewski w "Kinie". Dodał też: "Mówi się, że alpinista przebywający dłuższy czas na dużej wysokości zatraca poczucie człowieczeństwa, nie kontroluje swego zachowania. Zdaje sobie sprawę ze śmiertelnego niebezpieczeństwa i pragnie ratować życie za wszelką cenę".

Joe podczas wspinaczki starczył jedną trzecią masy ciała. Przeszedł sześć operacji. Lekarze nie mieli wątpliwości, mówili, że zawsze będzie miał problemy z poruszaniem. Minęły dwa lata i mężczyzna wrócił w góry.