W przymilaniu się do zwolenników JOW-ów chodzi oczywiście o walkę o elektorat Pawła Kukiza, który zdobył w pierwszej turze wyborów prezydenckich ponad 20 proc. poparcia. Andrzejowi Dudzie i Bronisławowi Komorowskiemu, którzy zmierzą się w drugiej turze wyborów, wydaje się, że piosenkarz tak duże poparcie zyskał właśnie dzięki swojemu jedynemu postulatowi - wprowadzenia jednomandatowych okręgów wyborczych (JOW-ów).
Prezydent już zresztą zapowiedział, że rozpisze referendum w tej sprawie. Szerzej o tym pisaliśmy na Gazeta.pl. Komentatorzy są jednak bardziej sceptyczni - zauważają, że poparcie dla Kukiza jest bliższe poparciu, które jakiś czas temu miał np. Janusz Palikot - że jest to poparcie dla postaci "trybuna ludowego". Zresztą, same JOW-y zawiodły np. ostatnio w Wielkiej Brytanii , gdzie nie dały mandatów małym partiom.
Paweł Kukiz walczy o JOW-y już od dłuższego czasu. W tym celu zainicjował akcję Zmieleni.pl - chcą oni podzielić Polskę na 460 okręgów wyborczych w wyborach do Sejmu, a nie - jak teraz - 41. W każdym okręgu wybrany byłby jeden poseł, który uzyskał najwięcej głosów. Wg Kukiza nie byłoby tak jak dzisiaj długich list wyborczych, tylko kandydaci z różnych list do wyboru. Kandydaci mogliby być zgłaszani przez partie lub startować jako niezależni. Oto pięć głównych argumentów zwolenników i przeciwników JOW-ów:
1. Jeden okręg, jeden poseł. Wybrany kandydat będzie się rozliczać przed wyborcami. Czyli poseł odpowiedzialny przed ludźmi, a nie tylko przed liderami partii politycznymi. 2. Tym samym okręgi pozwolą na lepszy rozwój regionów. Politycy będą skuteczniej zabiegać o społeczności lokalne. 3. Koniec z układaniem list przez centrale partyjne. Partie będą musiały się zdemokratyzować i liczyć się ze strukturami lokalnymi i zabiegać o niezależnych, lokalnych działaczy. 4. Większy wpływ na to, kto zastanie wybrany z okręgu, pociągnie za sobą rozwój społeczeństwa obywatelskiego. 5. W systemie np. dwupartyjnym [według założeń JOW, choć nie zawsze w Sejmie są dwie partie - red.] łatwiej sprawować władzę. Rząd jest skuteczniejszy i stabilniejszy.
1. JOW-y mogą prowadzić do nadreprezentatywności zwycięzców. Ugrupowanie, które zdobędzie 30 proc., będzie miało - jak pokazuje doświadczenie z krajów, gdzie działają JOW-y - znaczną większość. 2. Bezpośrednia relacja wyborcy z posłem to mit. Większość ludzi nie zna radnych ani lokalnych działaczy. Wybierze według upodobań partyjnych oraz celebrytów i przedsiębiorców chcących realizować własne interesy. 3. Okręgi będą miały krótkie listy kandydatów. Politycy bardziej niż o swój elektorat będą zabiegać o niezdecydowanych. To może oznaczać ucieczkę do centrum i rezygnację z części programu. 4. Poseł reprezentuje interesy okręgu, z którego zostanie wybrany. Każdy dba więc o swoje, bo nie zostanie wybrany ponownie. 5. Tam, gdzie działają JOW-y, frekwencja jest niższa niż w krajach, gdzie ich nie ma.
Dr hab. Rafał Chwedoruk, politolog: - Nie. Niektórzy mówią nawet, że JOW-y nie mają nic wspólnego z demokracją. Postulat JOW-ów towarzyszył m.in. autorytarnej prawicy w okresie międzywojennym. Bo według tej ordynacji często zwycięzca bierze wszystko, a reszta nie ma żadnego wpływu na władzę. Rządzący w łatwy sposób mogą podzielić okręgi wyborcze tak, by zawsze wygrywali. Wystarczy popatrzeć na ostatnie wybory do Senatu. Platforma ma 60 proc. miejsc w izbie wyższej. Chociaż wynik do Sejmu pokazuje, że poparcie partii jest o ponad 20 proc. niższe. Opozycja jest wyłącznie sztafażem. Przez lata może nie mieć żadnego udziału we władzy.
- W Wielkiej Brytanii są takie okręgi wyborcze, gdzie przez 50 czy nawet 70 lat wygrywają kandydaci tej samej partii. To dyktatura większości. Wyobraźmy sobie wyborcę Platformy, który mieszka gdzieś w okolicach Łomży. Ani on, ani jego dzieci, jeśli dziedziczą poglądy, nie będą mieli swojego posła i żadnego wpływu na władzę ustawodawczą. To samo w odniesieniu do wyborców PiS w niektórych okręgach wyborczych w Warszawie czy Gdańsku. W takich sytuacjach zostaje chyba tylko przeprowadzka. Paranoja.
- Bezpośrednia relacja wyborcy z politykiem to mit. Polityk w JOW-ach wybierany jest przez wiele tysięcy wyborców. Obywatelom nie chce się, nie mają też odpowiednich kanałów, by poznać radnych dzielnicy czy miasta. A mówiąc trochę banalnie, przy JOW-ach mamy nie wybory, a konkurs piękności.
Rywalizacja w okręgach przypomina drugą turę wyborów prezydenckich. Zastanawiamy się, kto komu podał nogę, jaki ma kolor oczu. Kwestie ideowe zanikają. Jest coś charakterystycznego w amerykańskich wyborach prezydenckich, co w JOW-ach widać dokładnie, czyli ucieczka kandydata do centrum. Główni kandydaci w JOW-ie mają swoich żelaznych wyborców, o których już nie muszą zabiegać. Walka toczy się więc o środkowy segment. Wtedy partie i kandydaci odchodzą od swoich programów i zaczynają się przypodobywać wahającym się wyborcom. Idą na kompromisy tylko po to, żeby wygrać.
W 2010 roku w USA Kongres wyrzucił w błoto 20 mld dolarów tylko po to, by sfinansować inwestycje w okręgach, w których głosy były potrzebne dla przepchnięcia danej ustawy. Powstał wtedy m.in. słynny wiadukt na Alasce, który prowadził donikąd.
- Ostatnie wybory do Senatu pokazały, ilu mamy tych niezależnych polityków (trzech...). Ale nawet załóżmy, że wejdą do Sejmu kandydaci niezależni. Proszę sformować rząd. Nie da rady.
Skutkiem JOW-ów może być też wprowadzenie do Sejmu lokalnych biznesmenów, tak jak w przypadku Stokłosy. Druga zmora, która mogłaby się w przyszłości pojawić, to celebryci. Bo jeśli zapytamy Polaków, kogo najlepiej znają ze świata polityki, to nie wymienią lokalnych posłów ani radnych, tylko Tuska, Kaczyńskiego, Kalisza. Osoby spoza polityki? Usłyszelibyśmy o Dodzie i zespole Weekend. A jak widzimy już dziś, obecność celebrytów nic do demokracji nie wnosi.
- Na to są inne sposoby. Jednym z nich, stosowanym w ostatnich tygodniach, jest konstruktywne wotum nieufności. W Wielkiej Brytanii wiele rządów upadało przedterminowo mimo istnienia JOW-ów. Natomiast w państwach skandynawskich rządy nawet trójpartyjne są stabilne. Więc JOW-y wcale takiej gwarancji nie dają. Pamiętajmy też, że demokracja to rządy większości z zachowaniem praw mniejszości. Nie wiem, w jaki sposób można chować w JOW-ach prawa mniejszości.
Wojciech Kaźmierczak, współinicjator akcji Zmieleni.pl, prezes Stowarzyszenia na rzecz Zmiany Systemu Wyborczego "Jednomandatowe Okręgi Wyborcze": - Z kilku powodów. Po pierwsze, wprowadzenie 460 okręgów w wyborach jednomandatowych sprawi, że w końcu będziemy mieli posłów odpowiedzialnych przed wyborcami, a nie tylko przed liderami partii. Czyli przywrócimy odpowiedzialność do polskiej polityki.
Druga bardzo ważna kwestia to zmiana struktur ugrupowań politycznych. Partie będą musiały się zdemokratyzować, liczyć ze strukturami lokalnymi. Nie może być tak, że wybitne niezależne jednostki są marginalizowane, bo zagrażają centrali partyjnej. Obecnie w PO, PiS i SLD mamy wąskie grono, które decyduje o listach wyborczych. A tym samym o przyszłym składzie Sejmu. Liczymy, że dzięki JOW-om rozwinie się społeczeństwo obywatelskie. Jeżeli obywatele poczują, że w końcu coś od nich zleży, zaktywizują się.
- My mówimy o 460 okręgach do Sejmu. To około 80 tys. mieszkańców w okręgu. Więc wcale nie będzie tak, że wyborcy nie będą znać kandydatów. Zmienia się też optyka. Zwolennicy obecnego systemu przekonują, że to partie reprezentują określone grupy wyborców. To nieprawda. Według sondaży trzy czwarte Polaków nie identyfikuje się z żadną z partii. Rzeczywiście jest tak, że 30-40 proc. głosów poparcia zapewni mandat. Ale w tej chwili większość posłów nie przekracza kilku procent głosów poparcia.
Przy JOW-ach tworzy się dwubiegunowa scena polityczna. Z reguły są dwie partie i jedna z nich bierze odpowiedzialność za całość rządu. Uważamy to za wielką zaletę, bo odpowiedzialność jest jasno określona. Te koalicje, które znamy z targów powyborczych, będą musiały się zawiązać przed wyborami. Jeżeli jakiś polityk jest skompromitowany, to jego kariera się kończy. A teraz, od 20 lat, mamy te same twarze. Dlaczego Polacy nie mają szansy wybrać nowych ludzi?
- JOW-y sprzyjają kandydatom niezależnym bardziej niż obecny system. Ale demokracja nie działa bez partii. Okręgi to nie jest pomysł, który ma zlikwidować partie polityczne i doprowadzić do wybrania 460 niezależnych kandydatów.
Partie się zmienią. Kandydat, którego możemy nazwać niezależnym, będzie lokalnym liderem. Partie będą o niego zabiegać. A on będzie mieć większą niezależność, bo liczy się przede wszystkim z wyborcami. Koniec z dyscypliną partyjną i sprowadzaniem posła do maszynki do głosowania.
- Popatrzmy na Wielką Brytanię, czy rzeczywiście tak się dzieje? To jest zarzut abstrakcyjny. Oczywiście posłowie dbają o interesy swoich wyborców. Jeżeli posłowi z Wrocławia zależy na obwodnicy, to będzie za nią lobbował. Ale to nie wada. Poseł musi przekonać większość, że to dobry pomysł.
- Nowa Zelandia jest ciekawym przykładem. Wprowadzenie tam ordynacji mieszanej spowodowało, że posłowie nie mają motywacji do pracy. W Wielkiej Brytanii demokracja działa. Regularnie temat zniesienia JOW-ów wraca. Zabierają głos autorytety, toczy się dyskusja. W referendum w 2010 roku dwie trzecie Brytyjczyków opowiedziało się za pozostaniem w obecnym systemie. Natomiast w Polsce trudno mi uwierzyć, że wszyscy są zadowoleni z obecnej sytuacji, że nikt nie chce dyskutować. Od 20 lat z wielkim trudem temat JOW-ów się przebija.
- My postulujemy o zmianę w wyborach do Sejmu na wzór brytyjski. To nie jest tak, że JOW-y to jest jakiś magiczny sposób na naprawę wszystkiego. Uważamy, że ten system się sprawdzi w parlamencie. Frekwencja jest różna w zależności od kraju. Na Wyspach są okręgi, gdzie nie przeprowadza się wyborów, bo zgłasza się jeden kandydat z silnym poparciem.
- To absurd. Przy wyborze wójtów i burmistrzów najwyższa frekwencja jest tam, gdzie okręgi są małe i ludzi można poznać. A na celebrytów głosuje się także teraz. Żeby wyborcy mieli szansę poznać kandydatów, kandydaci muszą nawiązać z nimi kontakt. Teraz osobom nadanym przez centralę partyjną na tym nie zależy.