Iwan Szamjanok ma 90 lat i przekonuje, że kluczem do długowieczności jest życie w miejscu swojego pochodzenia, nawet jeśli jest to białoruska wieś skażona opadem radioaktywnym.
Gdy 26 kwietnia 1986 roku doszło do katastrofy elektrowni nuklearnej w Czarnobylu, radioaktywna chmura rozprzestrzeniła się po całej Europie. Tylko z najbliższej okolicy reaktorów ewakuowano wówczas ponad 100 tys. osób.
Ale nie wszyscy mieszkańcy Strefy Wykluczenia chcieli opuścić swoje rodzinne domy.
Wioska Tulgowicz leży na skraju czarnobylskiej zony, niemal na granicy Białorusi z Ukrainą.
Szamjanok i jego żona odmówili wyjazdu ze wsi, jednak nigdy nie odczuli zdrowotnych skutków promieniowania. - Wczoraj byli u mnie lekarze. Kazali mi się położyć, przebadali dokładnie. Powiedzieli "Wszystko z tobą w porządku, dziadku" - mówi starszy mężczyzna.
- Moja siotra mieszkała tu ze swoim mężem. Zdecydowali się wyjechać ze wsi i już gryzą ziemię. Poumierali z trwogi. Ja się niczym nie niepokoję. Troszkę śpiewam, chodzę po obejściu, wszystko robię powolutku i żyję - opowiada Szamjanok.
Mężczyzna przyznaje, że po katastrofie niewiele się zmieniło. Jego rodzina nadal jadła warzywa i owoce uprawiane w ogrodzie. Trzymała też krowy, świnie i kury na mięso, mleko i jajka.
Po tym, jak żona Iwana zmarła, a jego dzieci się wyprowadziły, we wsi pozostał tylko on i jego bratanek. - Czy ludzie wrócą? Nie wrócą. Ci, którzy chcieli, już poumierali - mówi.
Szamjanok prowadzi spokojne życie. Wstaje o 6 rano, kiedy w radio puszczany jest hymn narodowy, nastawia kuchenkę, by podgrzać śniadanie. Potem idzie nakarmić świnie i psa.
Bosy jest prawdopodobnie jedynym psem w Tulgowiczu, który ma swojego opiekuna. Ale zwierząt w Zonie jest bardzo wiele. Liczebność gatunków zamieszkujących tę okolicę zwiększyła się kilkunastokrotnie, ale pojawiły się też zwierzęta, które na tych terenach wyginęły - konie Przewalskiego, żubry, rysie czy niedźwiedzie brunatne.
Dwa razy w tygodniu do wsi przyjeżdża obwoźny sklep - z dostawczaka Iwan kupuje najpotrzebniejsze produkty, a co sobotę odwiedza go wnuczka, która gotuje na cały tydzień i sprząta dom.
Szamjanok nie skarży się na problemy ze zdrowiem. Tylko czasem bierze leki i wypija do obiadu szklaneczkę wódki "na dobry apetyt".
Warunki, w których mieszka mężczyzna są bardzo skromne, ale zapewne nie różnią się znacznie od tych, jakie panują w biednych białoruskich wsiach poza granicami Strefy Wykluczenia.
W latach 60. w najbliższej okolicy Tulgowicza mieszkało ponad tysiąc osób, w 2006 roku było już tylko ośmiu mieszkańców, a dziś jest ich dwóch - Szamjanok i jego bratanek po drugiej stronie wsi.
Populacja całej zony wynosi około 100-200 osób. W 2012 roku tzw. "samosiejek", czyli osób, które wróciły do zony, było dokładnie 197, jednak populacja stale się zmniejsza, bowiem mieszkańcami są głównie osoby starsze.
Wbrew powszechnemu przekonaniu promieniowanie w obrębie Zony jest wysokie tylko miejscami. W Czarnobylu i Prypeci jest zbliżone do tego, jakie można zmierzyć w centrum Warszawy (0,3 mikrosivertów na godzinę). Wyższe promieniowanie nadal występuje w glebie, w obrębie kilkuset metrów od sarkofagu reaktora i w Czerwonym Lesie.
W obrębie Strefy Wykluczenia pozostało tysiące opuszczonych domów.
Wśród 800-tysięcznej grupy "Likwidatorów" - ludzi odpowiedzialnych za likwidację skutków katastrofy w Czarnobylu - były m.in. sprzątaczki, które usuwały z domów jedzenie i wszystkie produkty, które mogłyby się zepsuć, by zapobiec zagrożeniu epidemiologicznemu.
Zona jest stopniowo rozkradana. Początkowo zabierano drogocenne przedmioty pozostawione przez dawnych mieszkańców, ale w późniejszym czasie ze Stefy wywożono także metale do skupów, części porzuconych samochodów, a nawet tak niebezpieczne "zdobycze" jak skafandry Likwidatorów.
Dziś okolice Czarnobyla są chętnie odwiedzane przez entuzjastów tzw. czarnej turystyki. Koszt takiej wycieczki, zależnie od długości pobytu i wielkości grupy, waha się od 700 do 2,5 tys. zł.