Bezapelacyjnie największy problem "dobrej zmiany" w 2019 roku. I to na wielu płaszczyznach: wizerunkowej (do Polski przylgnęła łatka "antysemitów"), społecznej (odżyły dawno zapomniane antyizraelskie demony), politycznej (potężne paliwo dla opozycji oraz krytykujących rząd Mateusza Morawieckiego instytucji i mediów) i dyplomatycznej (konflikt z Izraelem mocno nadszarpnął nasze relacje ze Stanami Zjednoczonymi, które odmówiły nam spotkań na najwyższym szczeblu do czasu jego zażegnania).
W największym uproszczeniu: ustawa raz na zawsze miała położyć kres używaniu zwrotów takich jak "polskie obozy śmierci". Dokument zakładał m.in. karanie grzywną lub pozbawieniem wolności do lat trzech wszystkich, którzy publicznie i wbrew faktom przypisywali narodowi lub państwu polskiemu odpowiedzialność lub współodpowiedzialność za zbrodnie popełnione przez Trzecią Rzeszę Niemiecką oraz inne zbrodnie przeciwko ludzkości. Przez naszych zagranicznych partnerów i międzynarodową opinię publiczną ustawa została jednak odebrana jako próba przepisywania historii drugiej wojny światowej i "wybielania" roli Polski w tamtych czasach.
Sytuacji zdecydowanie nie poprawiał fakt, że obóz władzy, nie chcąc ustąpić pod naciskami Tel Awiwu, przeciągnął kryzys na wiele tygodni. Ostatecznie ugiął się dopiero w połowie roku. Znowelizowaną ustawę, "odchudzoną" o najbardziej kontrowersyjne przepisy, Sejm przyjął pod koniec czerwca. Straty wizerunkowe przez tych kilka miesięcy były jednak dla Polski potężne.
O ile konflikt wokół nowelizacji ustawy o IPN Polacy przyjęli z wyrozumiałością (niekiedy wręcz wspierali PiS), o tyle kwestia premii dla członków rządu rozsierdziła ich niezmiernie, co było widać m.in. po topniejących sondażach partii Jarosława Kaczyńskiego. Wskutek interpelacji posła Krzysztofa Brejzy okazało się bowiem, że rząd Beaty Szydło stworzył sobie - jak to określił sam polityk Platformy - system drugich pensji. To w jego ramach pani premier przyznała sobie samej 65 tys. zł nagrody.
Gdy sprawę nagłośniły media i zaczęto debatować o niej przy Wiejskiej, szefowa rządu nie zamierzała robić kroku w tył. - Tak, rzeczywiście ministrowie, wiceministrowie w rządzie PiS otrzymywali nagrody. Za ciężką, uczciwą pracę i te pieniądze im się po prostu należały - grzmiała z trybuny sejmowej. - To były nagrody oficjalne, nagrody, które zostały przyznane w ramach budżetu uchwalonego w tej izbie. A nie zegarki od kolegów-biznesmenów - argumentowała, robiąc przytyk w stronę Platformy.
Oliwy do ognia dolała odpowiedź na interpelację Piotra Misiły, który zapytał o służbowe wydatki wszystkich ministerstw. W ten sposób Polacy dowiedzieli się m.in., że z kart kredytowych i płatniczych (łącznie było ich aż 832) MON od stycznia 2016 do czerwca 2017 roku zniknęło 15 mln zł. Co prawda resort tłumaczył się, że wydatki dotyczyły całych sił zbrojnych, a nowy szef MON Mariusz Błaszczak radykalnie ograniczył liczbę kart, ale nie odniosło to zamierzonego efektu.
Informacja o wydatkach w połączeniu z newsem o premiach dla członków rządu stworzyła mieszankę wybuchową, która zepchnęła PiS do rozpaczliwej defensywy. Premier Morawiecki musiał ratować się obietnicami redukcji liczby wiceministrów o 20-25 proc., zniesienia wszelkich nagród i premii dla ministrów i wiceministrów oraz przeniesieniem podsekretarzy stanu do grupy urzędników służby cywilnej. Kryzys był jednak na tyle poważny, że do gry wkroczył nawet prezes Kaczyński. Próbując ratować wizerunek PiS-u jako partii umiaru, zaordynował obniżenie pensji poselskich i senatorskich o 20 proc., a także nałożenie limitów wynagrodzeń dla wójtów, burmistrzów, prezydentów miast, starostów oraz marszałków województw.
Drastyczne posunięcie prezesa PiS-u pomogło na krótko. Dlaczego? Bo jeszcze przed półmetkiem roku wyszło na jaw, że miejscy, powiatowi i wojewódzcy radni PiS-u uwłaszczyli się na majątku państwa. Konkretnie - państwowych spółek. Działacze PSL wykazali, że całe zastępy radnych z obozu "dobrej zmiany" dorobiły się setek tysięcy złotych - rekordzista przekroczył 1,5 mln zł - na wysokich stanowiskach u państwowych gigantów takich jak Orlen, Lotos, KGHM, PGNiG, PGE, Energa, Grupa Azoty czy BGK.
- Lekka robota to nie była - przekopać się przez oświadczenia radnych wszystkich województw. Sprawdziliśmy większość powiatów - przyznał w rozmowie z Weekend.Gazeta.pl Miłosz Motyka, szef młodzieżówki PSL i pomysłodawca akcji. - Pokazaliśmy ich hipokryzję - dodał. Kolejny cios w wizerunek partii moralnej odnowy zmusił prezesa Kaczyńskiego do radykalnych kroków przed zaplanowanymi na jesień wyborami samorządowymi. Jak pisał "Fakt", kryteria przyjmowania na wyborcze listy miały się zaostrzyć. Efekt: zmuszenie radnych zarabiających krocie w państwowych spółkach do wyboru pomiędzy polityką a biznesem.
Był to bodajże najgroźniejszy protest dla obozu władzy na przestrzeni ostatnich trzech lat. Nie dlatego, że chodziło o bardzo liczną grupę społeczną lub zawodową. Także nie dlatego, że niepełnosprawni - jak górnicy czy rolnicy - słyną ze skuteczności i kiedy już raz zaczną protestować, to prędzej czy później "złamią" rządzących. Protest niepełnosprawnych był groźny dlatego, że poddawał bardzo poważnej próbie wizerunek PiS-u jako obrońcy najsłabszych i pokrzywdzonych przez los, ludzi zepchniętych przez aparat państwa na margines.
PiS tej próby nie przeszło. Mimo że protestujących odwiedził i prezydent Andrzej Duda, i premier Morawiecki, i minister rodziny, pracy i polityki społecznej Elżbieta Rafalska. Mimo tego, że obóz "dobrej zmiany" uchwalił przepisy, poprawiające sytuację niepełnosprawnych (aczkolwiek nie w takiej skali, jakiej sami zainteresowani się domagali). Wreszcie, mimo że to protestujący ustąpili jako pierwsi i po 40 dniach opuścili gmach Sejmu. Strat sondażowych PiS nie poniosło, ale wizerunkowo jednak straciło. Co prawda pokazało się jako twarda i konkretna władza, ale straciło czar władzy wrażliwej społecznie i bliskiej najsłabszym obywatelom.
Niejako symboliczna dla całej sprawy była postawa Beaty Szydło. Wicepremier ds. społecznych poprzez media pouczała protestujących, ale nie znalazła czasu (ochoty?), żeby spotkać się z nimi w Sejmie. Tego czasu nie zabrakło jej jednak, żeby odbyć otwierający sezon flisacki spływ Dunajcem albo ofiarować pomoc polskiego rządu dla rodziców dwuletniego Brytyjczyka Alfiego Evansa.
2018 rok upłynął też pod znakiem dalszych batalii pomiędzy polskim rządem i Komisją Europejską. Wydawało się, że po aktywowaniu słynnego art. 7. Traktatu o Unii Europejskiej nic bardziej doniosłego wydarzyć się na linii Warszawa - Bruksela już nie może. A jednak! Pod koniec września Polska została zaskarżona do Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej. Bezpośrednim powodem takiego kroku Komisji Europejskiej była nowelizacja ustawy o Sądzie Najwyższym - zakładała m.in. przeniesienie w stan spoczynku 27 sędziów SN, wraz z Pierwszą Prezes SN prof. Małgorzatą Gersdorf - która zdaniem brukselskich urzędników naruszała zasady niezależności i nieusuwalności sędziów.
Ruch Komisji Europejskiej rozpoczął kilkumiesięczne zapasy dyplomatyczno-prawne pomiędzy Warszawą i Brukselą. Wszystko w wyjątkowo gorącej atmosferze, którą spowodowała wypowiedź wicepremiera Jarosława Gowina dla tygodnia "Do Rzeczy". - Jeżeli Trybunał dopuści się precedensu i usankcjonuje zawieszenie prawa przez Sąd Najwyższy, to nasz rząd zapewne nie będzie miał innego wyjścia jak doprowadzić do drugiego precedensu, czyli zignorować orzeczenie TSUE jako sprzeczne z traktatem lizbońskim oraz z całym duchem integracji europejskiej - ocenił minister nauki i szkolnictwa wyższego. Później wielokrotnie tłumaczył się ze swoich słów.
PiS-owi zależało jednak na zamknięciu brukselskiego frontu przed końcem roku. Był to jeden z warunków koniecznych przyjętej przez rządzących strategii "ciepłej wody w kranie" - uspokojenie nastrojów społecznych, wyciszenie konfliktów i rezygnacja z kontrowersyjnych reform - która ma stanowić receptę na podwójne zwycięstwo wyborcze w 2019 roku. Dlatego w drugiej połowie listopada przez Sejm i Senat przeszła kolejna nowelizacja ustawy o Sądzie Najwyższym. Dokument przywracał do orzekania sędziów przeniesionych wcześniej w stan spoczynku, a także przywracał na stanowisko Pierwszą Prezes SN. Mimo przyjęcia nowelizacji, PiS stara się robić dobrą minę do złej gry. - Nadal uważamy, że mamy wiele racji w sporze z Komisją Europejską - przekonywał w programie "Kropka nad i" na antenie TVN24 wicemarszałek Senatu Adam Bielan.
Jesień była dla PiS-u pełna wyzwań. Nie chodzi tylko o podwyżki cen żywności i energii, ale też o liczne grupy społeczne i zawodowe, które zaczęły manifestować swoje niezadowolenie i domagać się poprawy swojej sytuacji. Lekarze-rezydenci, pielęgniarki, ratownicy medyczni, nauczyciele, rolnicy, służby mundurowe - każda z tych grup oczekiwała od obozu rządzącego konkretnych i szybkich działań. W przeciwnym razie groziła protestami, a nawet (w przypadku "budżetówki") strajkiem generalnym.
Skąd nagła inflacja żądań wobec władz państwa? To efekt konsekwentnie prowadzonej od jesieni 2015 roku propagandy sukcesu i zapewniania Polaków, że - w pewnym uproszczeniu, ale jednak - żaden rząd nie rządził tak dobrze, polska gospodarka nigdy nie była tak silna, a im samym nigdy nie żyło się tak dobrze. Prędzej czy później takie deklaracje muszą zderzyć się z rzeczywistością i często jest to zderzenie bolesne.
Jak w tej trudnej sytuacji poradziło sobie PiS? Stosując skalę szkolną można by powiedzieć, że na 3+. Co prawda udało się zaliczyć (czytaj: uniknąć masowych protestów i strajku generalnego), ale do poprawy jest bardzo dużo (problemy niektórych grup, np. nauczycieli i rolników, pozostały bez odpowiedzi, co każe przypuszczać, że kolejne protesty są tylko kwestią czasu).
W listopadzie "Gazeta Wyborcza" opisała sprawę rzekomej propozycji korupcyjnej, którą były już szef Komisji Nadzoru Finansowego Marek Ch. miał złożyć znanemu biznesmenowi Leszkowi Czarneckiemu. Wspomniana przez dziennikarzy "GW" 40-milionowa łapówka miała być ceną za uratowanie zmagających się z poważnymi problemami banków Czarneckiego - Idea Banku i Getin Noble Banku. Banków, które - jak dowiadujemy się z nagrań - za przysłowiową złotówkę chciało przejąć państwo.
Ujawnienie nagrania rozmowy z miliarderem Ch. niemal natychmiast przypłacił utratą stanowiska. Mocno nadwątlona została rownież pozycja prof. Adama Glapińskiego, szefa NBP, protektora Ch. i wieloletniego przyjaciela prezesa Kaczyńskiego. PiS na razie nie poniosło ani wizerunkowych, ani politycznych kosztów tej sprawy, ale opozycja już mówi nie tyle o aferze KNF, co o aferze SKOK-KNF. I zapewnia, że sprawy nie odpuści.
- Nie ma żadnego sensu porównywanie tej sprawy z jakąkolwiek dotychczasową. Takiej sprawy nigdy w Polsce nie było. Nie było sytuacji, w której wysoki urzędnik państwowy składa korupcyjną propozycję prominentnemu biznesmenowi - mówił w rozmowie z Gazeta.pl były premier i były prezes NBP prof. Marek Belka. Przestrzegał też przed konsekwencjami afery: - Jedyny atut, jaki dzisiaj mamy na świecie to nasza gospodarka. Wszystko inne poszło w gruzy. (...) Wyobraża pan sobie, że teraz ktoś powie naszym bankowcom lub zagranicznym partnerom, że mamy dobry i wiarygodny nadzór bankowy? Bo ja nie.
Skąd w PiS-ie tak duża odporność na wszelkiego rodzaju afery, skandale i wpadki? Na Gazeta.pl fenomen politycznej teflonowości partii Kaczyńskiego wyjaśnialiśmy przy okazji protestu osób niepełnosprawnych i ich opiekunów. Rozmawiając z politykami obozu władzy, politologami i ekspertami od wizerunku, wyróżniliśmy pięć zmiennych, wpływających na taki stan rzeczy:
Do powyższego należy też dodać, że na korzyść PiS-u działa jego silne zaangażowanie w wyrównywanie szans społecznych, dbanie o najsłabszych i konsekwentne prowadzenie polityki prosocjalnej. Dzięki temu Polacy wybaczają im znacznie więcej niż poprzednikom. Precyzyjnie opisał to na początku września w swoim komentarzu wicenaczelny "Rzeczpospolitej" Michał Szułdrzyński: "PiS z polityki społecznej uczyniło swój priorytet i mimo wszystkich błędów, które popełnia, mimo arogancji, radykalizmu, nieudolności w polityce międzynarodowej, demolowania instytucji państwowych albo ich skrajnego upolityczniania i wszystkich innych grzechów, daje dużej części obywateli w tych niepewnych czasach przekonanie, że państwo się o nich troszczy, że obywatel, szczególnie ten biedniejszy, jest dla niego nie balastem, ale właśnie punktem odniesienia. Być może właśnie to poczucie sprawia, że gotowi są tej partii wybaczyć popełniane błędy, wysokie nagrody czy łamanie standardów demokracji liberalnej".