Pierwsze zetknięcie Wojska Polskiego z NATO miało miejsce w 1994 roku na poligonie w Biedrusku. W ramach programu "Partnerstwo dla Pokoju" około 600 żołnierzy z kilkunastu państw NATO i byłego bloku wschodniego zapoznawało się ze sprzętem i procedurami niedawnych wrogów. Polscy żołnierze dostali, co tylko było najnowsze, czyli pierwsze hełmy kompozytowe wzór 93 i wyprodukowane w małych ilościach na potrzeby misji ONZ kamizelki OCHRA, które nie trafiły do standardowego wyposażenia wojska. Dzięki temu na zdjęciach nie odstawali za bardzo od Amerykanów czy Niemców. Była to jednak tylko fasada, bowiem przeciętny polski żołnierz z tamtych czasów nosił to samo, co jego ojciec odbywający zasadniczą służbę wojskową w armii PRL w latach 70.
W tym czasie zaczęto też produkować nowe kamizelki o nazwie OLV, ale nie widać ich na zdjęciach z Biedruska. - Były wzorowane na amerykańskich i brytyjskich rozwiązaniach wywodzących się z wojny w Wietnamie. W skali światowej nie był to przebój, ale jak na warunki polskiego wojska z początku lat 90. to była rewolucja. Hełm wzór 93 był natomiast naszą krajową konstrukcją, ale niezbyt udaną - mówi Mateusz Kurmanow, który zajmuje się między innymi projektowaniem oporządzenia do polskich żołnierzy.
Pierwszą misją polskich żołnierzy już po wstąpieniu do NATO było KFOR, czyli siły stabilizacyjne w Kosowie. W 1999 roku wysłano tam liczący około 800 ludzi 18. Bielski Batalion Desantowo-Szturmowy, jedną z najlepiej wyszkolonych i wyekwipowanych jednostek WP. Była to misja stabilizacyjna i Polacy nie musieli prowadzić walk. Wcześniej na Bałkanach w ramach współpracy z NATO był już mniejszy polski kontyngent SFOR w Bośni i Hercegowinie. Ich podstawowym ekwipunkiem były kamizelki OLV i nieco nowsze DMV (dla jednostek desantowo-szturmowych).
Dodatkowo pojawiły się szelki wzór 998, czyli "lubawki", tudzież "piórnik", które służyły i służą polskim żołnierzom do dzisiaj. Wzorowane na rozwiązaniach amerykańskich z lat 80., choć uproszczone i wykonane z gorszych materiałów. Ich jakość i praktyczność to do dzisiaj bardzo "kontrowersyjny" temat w wojsku. Faktem jest jednak, że były skokiem w porównaniu do wcześniejszego standardu - parcianych "szelek-dusicielek" nazywanych też czasem "zemstą Stalina", ponieważ koncepcyjnie sięgały czasów II wojny światowej.
- Generalnie ekwipunek pamiętam jako będący okej. Co prawda jako młody szeregowy wstydziłem się swojego "kałacha" i zazdrościliśmy Amerykanom ich karabinków, ale to była bardziej kwestia mody, bo nasze AK to w sumie dobra broń była. Beryle tym bardziej. Natomiast pistoletami WIST 94 skuteczniej byłoby rzucać niż z nich strzelać. Tragedia, a nie broń. Kamizelki nie były złe, ale nie chroniły pleców i miały trochę słabych rozwiązań. Na przykład kiepskie rzepy i wystarczyło się schylić, żeby zgubić magazynki - wspomina Adam Ciemniewski, który w 2002 roku wyjechał jako szeregowy na misję SFOR.
Kolejnym ważnym krokiem w karierze polskiego wojska w NATO była misja w Iraku, która zaczęła się w 2003 roku. Co prawda nie było to formalnie w ramach Sojuszu, ale w bliskiej współpracy z Amerykanami, czyli najważniejszymi jego członkami. To w Iraku polskie wojsko pierwszy raz tak naprawdę zetknęło się z wojną i zachodnim sposobem jej prowadzenia. Była to szokowa terapia. W porównaniu z amerykańskim sprzętem, to co nosili polscy żołnierze było kiepskiej jakości, zapewniające gorszą ochronę, cięższe i mniej wygodne. Brakowało im też nowoczesnych celowników i noktowizji. Sanitariusze dalej biegali z parcianymi torbami pamiętającymi PRL. Nowe hełmy wzór 2000, okazały się mało praktyczne, choćby z powodu tego, że nie dało się ich wygodnie używać z goglami noktowizyjnymi.
Efektem była wielka prowizorka: Amerykanie ratowali interwencyjnymi dostawami kamizelek kupowanych na rynku cywilnym, a żołnierzom dano trochę pieniędzy, żeby sami nabywali najpotrzebniejsze rzeczy. Większość jeszcze dokładała prywatne pieniądze. Efekt był taki, że na zdjęciach z misji irackiej można zobaczyć trudną do policzenia liczbę różnych zestawów oporządzenia.
Szokowe doświadczenia pierwszych zmian w Iraku trochę poprawiły sytuację tych żołnierzy, którzy w 2007 roku jechali w ramach pierwszego dużego kontyngentu do Afganistanu na sojuszniczą misję ISAF. Standardem stawały się już w miarę nowoczesne celowniki kolimatorowe Eotech 552, będące technologią zachodnią z początku wieku. Dostawali nowsze hełmy wzór 2005, które do dzisiaj są najnowocześniejszym, co ma w tej dziedzinie polskie wojsko, choć trudno je uznać za nowoczesne w skali świata. - Były wzorowane na rozwiązaniu przyjętym na wyposażenie niemieckiego wojska w 1992 roku - mówi Kurmanow.
Dodatkowo pojawiły się nowe kamizelki UKO wzorowane na rozwiązaniach amerykańskich z początku wieku, ale zbierały złe recenzje. Żołnierze nie mieli wielkiego wyboru i musieli je jednak polubić, bo to był nowy standard. Kontynuowano przy tym rozwiązanie z Iraku - żołnierze dostawali trzy tysiące złotych. Teoretycznie mieli się za nie "doposażyć", ale faktycznie musieli się za to "wyposażyć", zazwyczaj dokładając swoje pieniądze. Zostawiano im przy tym dużą swobodę, przez co żołnierze wyglądali bardzo różnie. Wywoływało to niezadowolenie części dowództwa, ale trudno było to zmienić, kiedy wojsko nie było w stanie samo zapewnić jednorodnego i dobrego sprzętu.
Finalnym osiągnięciem okresu misji była kamizelka UKO-M, powszechnie nazywana w wojsku "Kandahar", co jest też nazwą miasta i prowincji w Afganistanie. Pierwsza i jak na razie jedyna uznawana za nie odstającą od zachodnich wzorców. - Nie ma przy tym co ukrywać, że jest oparta o kamizelkę IOTV opracowaną dla wojska USA w latach 2004/05 - mówi Kurmanow, który był jedną z osób odpowiedzialnych za opracowanie UKO-M.
Co prawda wiele pozostałych drobnych elementów ekwipunku nadal było kupowanych indywidualnie, a wojsko zakupiło "kandahary" z tanimi starymi typami wkładów balistycznych (płyty z kewlaru mające zatrzymywać kule).
Po tym, jak skończyły się duże misje bojowe w Afganistanie i Iraku, wygasł też pęd w wojsku do szybkiej modernizacji tego, co noszą żołnierze. - Naszym głównym grzechem jest brak systemu oporządzenia. Nie ma uniwersalnego współgrającego z sobą zestawu, który by odpowiadał światowym standardom. Rewizja takiego systemu oporządzenia i osłon powinna być przeprowadzana w czasach pokoju co pięć lat, bo tak szybko zmienia się teraz technologia. U nas trwa to już 25 lat i ciągle nie ma finału - mówi Kurmanow.
Dzisiaj część żołnierzy, głównie z jednostek uznawanych za elitarne, ma przyzwoite hełmy wz. 2005, "kandahary" i celowniki eotech, ale jak chcą mieć równie przyzwoitą resztę oporządzenia, to muszą ją w większości kupić sami. Ogólnie króluje jednak trudny do objęcia umysłem laika miszmasz rozwiązań. Z jednej strony to efekt braku rozwiązań systemowych, a z drugiej przyzwolenia wzorem armii USA na to, aby żołnierz zawodowy sam w znacznym stopniu wybierał drobniejsze elementy swojego oporządzenia. W efekcie na oficjalnych zdjęciach wszystko wygląda nowocześnie, choć kryje wstydliwe braki i fakt, że żołnierze chcący mieć dobry ekwipunek wydają nań dużo własnych pieniędzy.
Oczywiście nie wszyscy żołnierze wyglądają nowocześnie. W każdej armii, nawet amerykańskiej, jednostki tyłowe czy rezerwowe, mają starszy i gorszy sprzęt. W Polsce jego symbolem są stalowe hełmy wzór 67. To sprzęt idealny z punktu widzenia wojskowej administracji, ponieważ odpowiednio zabezpieczony może leżeć w magazynie do końca świata i jeden dzień dłużej. Hełmy kewlarowe po 10 latach tracą właściwości i trzeba kupować nowe. Na dodatek są droższe niż stalowe. W efekcie "orzeszki" nadal są spotykane w wojsku, a kilkanaście tysięcy poddano w ostatnich latach renowacjom.
Hełmy wzór 67 nie są jedynym elementem "retro" w oporządzeniu polskich żołnierzy. Nadal można czasem zobaczyć w akcji "szelki dusicielki", choć pochodzą z lat 60. Początek 2019 roku przyniósł też wieść o jeszcze jednym odwołaniu się wojska do przeszłości - rozpisano przetarg na remont niemal 300 kamizelek OLV i ich skróconej wersji dla kierowców KLV. Choć już w latach 90. były przestarzałe, mają tę samą atrakcyjną dla administracji cechę, co hełmy wz. 67 - ich wkłady balistyczne są stalowe i praktycznie wieczne.
Zupełnie innym światem są Wojska Specjalne. Mają swój oddzielny budżet i oddzielne procedury zakupowe. Ich sprzęt nie odbiega od czołowych standardów zachodnich. Nie ma przy tym jakiejś jednorodności, ponieważ każdy komandos w znacznej mierze indywidualnie konfiguruje to, co nosi na sobie, a sprzęt jest systematycznie kupowany w małych partiach.
Ponieważ jednostki specjalne wyglądają najnowocześniej w całym wojsku, nie przypadkiem ich żołnierze często robią za tło podczas oficjalnych uroczystości. Wystarczy przejrzeć zdjęcia z konferencji prasowych szefów MON, aby na wielu z nich dostrzec stojących w tle zamaskowanych i bojowo wyglądających żołnierzy. To najczęściej komandosi.
Wielkie znaczenie w wyglądzie żołnierzy ma też mundur i broń, które są formalnie oddzielnymi kategoriami od opisywanego wyżej oporządzenia. W przypadku munduru nie ma jednak co specjalnie opisywać w kontekście ewolucji polskiego wojska w NATO. Po prostu od początku lat 90. do dzisiaj w polskim wojsku rządzi kamuflaż wzór 93 "Pantera", który miał zostać "ekspercko" wybrany przez Lecha Wałęsę spośród opcji przedstawionych mu przez wojskowych. Na potrzeby misji powstała jego "pustynna" odmiana. Pokryte tymi kamuflażami przepisowe mundury szyte dla polskich żołnierzy były jednak kiepskiej jakości i mało funkcjonalne, przez co na misjach często można zobaczyć Polaków w mundurach innych państw. Standardem w kraju są jednak od połowy lat 90. żołnierze w "panterce".
Jeśli chodzi o broń to zmian też wielkich nie było. Jeszcze przed wejściem do NATO na standardową broń polskiego żołnierza wybrano karabinek Beryl, czyli polską konstrukcję bazującą na radzieckim systemie Kałasznikowa, przystosowaną do standardowego pocisku NATO o kalibrze 5,56 mm. Produkcja trwa od 1997 roku. Do wojska zaczęły trafiać od końca 2017 nowe karabinki Grot, które mają kiedyś zastąpić Beryle. Minie jednak jeszcze wiele lat, zanim dokona się całkowita wymiana.