Rzeczone zdjęcia udostępniła 12. Brygada Lotnictwa Bojowego, stacjonująca obecnie w Niemczech. Amerykanie tak nazywają duże jednostki dysponujące śmigłowcami, których zadaniem jest wspierać wojska lądowe. Ich najcięższym uzbrojeniem są śmigłowce szturmowe AH-64 Apache, które grają główną rolę na zdjęciach.
19 maja duża formacja licząca kilkanaście takich maszyn odbywała ćwiczenia w rejonie Ansbach na południu Niemiec. Ich częścią były loty na minimalnych wysokościach rzędu kilku metrów i ukrywanie się za wzgórzami oraz drzewami. Tak zwane loty "NOE" od "Nap of the Earth". Właśnie coś takiego przedstawia to zdjęcie.
Widocznych na nim dziewięć AH-64 jest w zawisie, czyli wiszą w miejscu na małej wysokości nad terenem. Przed nimi jest wzgórze i drzewa. Gdyby gdzieś za nimi był przeciwnik, nie mógłby zobaczyć, a najpewniej nawet usłyszeć, czających się w zasadzce śmigłowców. Co więcej, te nawet nie musiałyby się "wychylić", żeby zaatakować.
Nagranie z kokpitu AH-64, podczas ćwiczenia lotów na minimalnej wysokości
Wśród widocznych na zdjęciu maszyn jedna ma charakterystyczny okrągły pojemnik nad wirnikiem. To radar nazywany Longbow, który wystarczy wystawić nad wzgórze czy drzewa celem uzyskania dokładnego obrazu tego, co się dzieje za nimi. System umożliwia następnie odpalenie rakiet w kierunku kilkunastu wykrytych celów. I to nie tylko przez śmigłowiec z radarem. Ten może bowiem przekazać odpowiednie informacje konieczne do ataku wszystkim towarzyszom w pobliżu.
Ze względu na koszt radaru Longbow, tylko część AH-64 się w nie wyposaża, choć wszystkie są do tego dostosowane. Założenie jest takie, że grupie kilku śmigłowców zawsze będzie jeden z radarem i będzie pełnił funkcję lidera wskazującego cele reszcie.
W teorii to potężna siła, zdolna zatrzymać uderzenie wrogich wojsk zmechanizowanych. W tym celu Amerykanie zaprojektowali cały system. AH-64 miały zatrzymywać fale czołgów Układu Warszawskiego nacierających przez centralne Niemcy. Gdyby doszło do III wojny światowej, to właśnie między innymi w rejonie Ansbach działyby się takie rzeczy, jak ćwiczebna zasadzka AH-64 widoczna na zdjęciach. Tylko z użyciem ostrej amunicji.
Tego rodzaju zabawa w chowanego jest spowodowana tym, że w starciu z dobrze uzbrojonym przeciwnikiem śmigłowce są delikatne. Choć różnego rodzaju filmy paradokumentalne często koncentrują się na tym, jak to ten czy inny śmigłowiec nie jest opancerzony, faktycznie ma to drugorzędne znaczenie. Owszem, śmigłowce szturmowe konstruuje się tak, aby były odporne na uszkodzenia i zapewniły sporą szansę na przeżycie załogi. Celem jest jednak nie wytrzymywać trafienia, ale ich unikać. Kluczowe znaczenie ma tu zdolność do atakowania z dużego dystansu i ukrycia. Do tego duża zwinność. Tak, aby nie dać przeciwnikowi szansy na odpowiedź.
Współczesne siły zbrojne, zwłaszcza rosyjskie, mają bowiem bardzo dużo różnych systemów przeciwlotniczych specjalne skonstruowanych właśnie do obrony na krótkich dystansach przed zaskakującymi atakami na małych wysokościach. Rosjanie wręcz z takich słyną. Gdyby teraz piloci śmigłowców NATO próbowali ataku na rosyjskie czołówki pancerne w filmowym stylu, mieliby nikłe szanse na przeżycie.
Dobrze pokazuje to kierunek rozwoju śmigłowców AH-64. W ich najnowszej wersji oznaczonej literą E i nazwą "Guardian", duży nacisk kładzie się na uzyskiwanie informacji o celach z zewnątrz. Na przykład od kontrolowanych przez śmigłowiec bezzałogowców. Dzięki temu, przynajmniej w teorii i kiedy wszystko zadziała jak powinno, nie trzeba w ogóle się wychylać i pokazywać przeciwnikowi.
Tego rodzaju możliwości mają jednak jedynie nieliczne nowoczesne śmigłowce zachodnie. Na przykład rosyjskie, nawet te najnowsze, nadal muszą się wychylić i naprowadzić rakiety na cel, oświetlając go wiązką lasera. Oznacza to ryzyko, które jest jednak minimalizowane przez atakowanie z dalekiego dystansu rzędu ponad pięciu kilometrów i szybkie rakiety, zdolne pokonywać takie odległości w dziesięć sekund. Do tego standardowe trzymanie się blisko ziemi i ukrywanie za terenem czy roślinnością, oraz elektroniczne systemy samoobrony ostrzegające przed namierzeniem i utrudniające działanie broni przeciwlotniczej.
Znacznie gorzej mają natomiast piloci śmigłowców mniej zaawansowanych państw. Na przykład Polski czy Ukrainy. Pokazała to dobitnie wojna w Donbasie. Ukraińskie śmigłowce nie używały tam praktycznie pocisków kierowanych, ale wykonywały właśnie "filmowe" ataki, nadlatując na małej wysokości i siejąc rakietami niekierowanymi oraz ogniem z działka. Po pierwsze tego rodzaju uderzenia były mało skuteczne, a po drugie bardzo ryzykowne. Śmiertelnym zagrożeniem okazały się zwykłe ciężkie karabiny maszynowe i odpalane z ramienia lekkie rakiety przeciwlotnicze. Ukraińcy stracili cztery Mi-24 w pierwszych miesiącach konfliktu a szereg kolejnych został ciężko uszkodzonych, po czym wobec ciągłego dozbrajania separatystów przez Rosjan, znacznie ograniczono ich użycie.
Nagranie z kokpitu ukraińskiego Mi-24, zestrzelonego w sierpniu 2014 roku. Załoga zginęła
Polskie śmigłowce nie poradziłyby sobie lepiej. Problem w tym, że na naszych Mi-24 już od lat nie ma kierowanych pocisków przeciwpancernych. Trzeba je było zutylizować, bo były za stare. Zostały niekierowane rakiety, bomby i działko. Czyli nasi piloci, w potencjalnym konflikcie z Rosją, musieliby wykonywać szaleńczo ryzykowne ataki. Jest bardzo prawdopodobne, że ich skuteczność byłaby niska, a straty bardzo wysokie.
Bez nowoczesnych rozwiązań maszyny w rodzaju polskich Mi-24 nadają się do walki z partyzantami i to takimi, co nie mają nawet lekkich rakiet przeciwlotniczych odpalanych z ramienia.