Do eksplozji doszło w zatłoczonej dzielnicy. Świadkowie informują, że wybuch był wyjątkowo silny. Przedstawiciel działającej w Kabulu włoskiej organizacji pozarządowej Emergency napisał na Twitterze, że była to "masakra". Do szpitala prowadzonego przez Emergency trafiła większość rannych.
Ładunek zdetonowano w części Kabulu, w której mieszczą się ambasady i budynki rządowe. Według rzecznika MSW bomba była ukryta w karetce pogotowia. Eksplodowała, gdy samochód podjechał pod policyjny punkt kontrolny.
Kierowca-terrorysta próbował wjechać na ulicę. Przejechał pierwszy punkt kontrolny, mówiąc funkcjonariuszom, że wiezie chorego. Przy kolejnym posterunku miał zostać cofnięty i wówczas zdetonował ładunek wybuchowy.
- Zobaczyłem płomień, który mnie oślepił, a następnie straciłem przytomność. Gdy się ocknąłem, dookoła leżały ciała - powiedział prasie 45-letni Ahmad.
Rzecznik talibów Zabihullah Mudżahid podaje, że ataku dokonał jego ruch.
Zamach został zorganizowany mimo podwyższonego alertu bezpieczeństwa ogłoszonego po zeszłotygodniowym ataku na stołeczny hotel Intercontinental. Do organizacji aktu terroru, w którym zginęło 20 osób i wielogodzinnej okupacji hotelu również przyznali się talibowie.
Jak wyjaśnia "New York Times" do wzmożenia terrorystycznego dochodzi m.in. w związku z problemami rządu. Prezydent Ashraf Ghani ma poważny problem z gubernatorem Attą Muhammadem Noor, który mimo dymisji nie chce opuścić stanowiska. "Eskalacja politycznych napięć może naruszyć i tak kruche bezpieczeństwo kraju" - czytamy.
Zdaniem ekspertów, zamachy mają też związek z decyzją Donalda Trumpa, którego administracja wprowadziła sankcje na kilku obywateli Afganistanu i Pakistanu, a także zablokowały pomoc finansową dla tego drugiego kraju.
Trump na Twitterze oświadczył, że USA niepotrzebnie przeznaczyły 33 mld dolarów na pomoc dla Pakistanu, a w zamian dostały "kłamstwa i oszustwa". "Uważają nasze władze za głupców. Dają schronienie terrorystom, których my ścigamy w Afganistanie" - oświadczył.